Centrum Integracji „Zamłynia”, Ukraina
Ur: 24.11.1959, Tarnobrzeg;
Przynależność: archidiecezja przemyska;
Święcenia kapłańskie: 24.06.1985, Przemyśl;
Od 1985 do 1987 r. wikariusz w parafii św. Wawrzyńca w Dynowie
Od 1987 do 1990 r. wikariusz parafii Archikatedralnej w Przemyślu
Od 1999 do 2003 r. proboszcz w parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Kuńkowcach
Ewangelizacja: UKRAINA – Od 1990 do 1999 oraz od 2003.
Wszystko zaczęło się od apelu jaki skierował J.E. ks. Arcybiskup Ignacy Tokarczuk do kapłanów Archidiecezji Przemyskiej, w którym to apelu prosił, aby pomóc kapłanom na Wschodzie, bowiem pod koniec lat 80-tych i na początku 90-tych, zwrócono tam liczne świątynie, a kapłanów do ich obsługi było bardzo niewielu. W tym czasie posługę kapłańską pełniłem jako wikariusz w Bazylice Archikatedralnej w Przemyślu. Po świętach wielkanocnych w 1990 r wraz z księdzem Janem Strojkiem postanowiliśmy napisać prośbę o skierowanie nas na rok do pracy w Związku Radzieckim, na Ukrainie. Nasza prośba została przyjęta przez księdza biskupa Tokarczuka z nieukrywanym entuzjazmem. Przed wyjazdem ksiądz biskup powiedział, że kieruje nas do Mościsk. Proboszczem był tam ks. Józef Legowicz i to on miał zadecydować, gdzie podejmiemy obowiązki duszpasterskie. Na początku lipca 1990 r. wyruszyliśmy z ks. Janem Strojkiem na Ukrainę, do Mościsk. Tam odnaleźliśmy kościół parafialny, który był kościołem czynnym nawet w czasach prześladowań; proboszczem był oczywiście ks. Legowicz. Przez pierwsze dwa tygodnie zatrzymaliśmy się u jednej z rodzin w Mościskach, która chętnie użyczyła nam swoje mieszkanie. Od razu podjęliśmy posługę duszpasterską w okolicznych parafiach. W tym czasie poznaliśmy warunki życia tamtejszych ludzi, ich sytuację religijną oraz stan odzyskanych kościołów. To był początek – w drugiej fazie zostaliśmy „rzuceni” na głęboką wodę. Ks. Legowicz oddał nam pod samodzielną opiekę duszpasterską część parafii, które wcześniej sam obsługiwał. Ks. Jan Strojek był odpowiedzialny za parafie: Pnikut, Myślatycze, Złotkowice i Jordanówkę. Natomiast ja dostałem parafie Trzcieniec, Balice, Husaków i Radochońce. Warto jeszcze podkreślić, że do II wojny światowej Mościska i parafie, do których dojeżdżaliśmy, należały do diecezji przemyskiej. Tym bardziej więc, z większym sentymentem i gorliwością zabraliśmy się do pracy duszpasterskiej.
Ludzie zachowali tu wiarę między innymi dzięki kapłanom, którzy po wojnie pozostali na tych terenach. Wielu z nich poprzez swoją duszpasterską pracę, pomagało ludziom zachować także polską tożsamość. W rejonie przygranicznym to między innymi ks. Kazimierz Mączyński w Samborze i Mościskach, czy ks. Jan Szetela, pracujący w Nowym Mieście. Należy jeszcze podkreślić, że życie religijne było bardzo żarliwe w wielu rodzinach, będących mocnym ogniwem w pielęgnowaniu chrześcijaństwa. To przede wszystkim rodzina była nośnikiem i kustoszem tradycji oraz wiary w tych najtrudniejszych latach. Ponadto w wielu parafiach działali też świeccy katecheci, którzy przygotowywali dzieci do przyjęcia sakramentów świętych. Kapłanom w tym czasie było to surowo zabronione. Tak było w Pnikucie, gdzie, nie zważając na grożące jej represje, katechizowała pani Genowefa Furman. Zbierała dzieci u siebie w domu i uczyła ich prawd wiary i przykazań. Z jej wspomnień dowiedziałem się, że złożyła taką obietnicę ks. Jerzemu Ablewiczowi ,( późniejszemu biskupowi ordynariuszowi diecezji tarnowskiej ) który tam pracował, ale po wojnie musiał wyjechać do Polski.
W dochowaniu wierności Panu Bogu i Kościołowi w tym trudnym czasie planowej i systematycznej ateizacji ze strony władz, bardzo pomagły znaki, pojawiające się wśród ludzi i bardzo skwapliwie nagłaśniane. Jednym z takich znaków była historia dyrektora kołchozu w Pnikucie. Kazał on usunąć przydrożną kapliczkę z drogi pomiędzy Mościskami a Pnikutem. Zmusił ludzi do rozbiórki, choć opierając się powiedzieli, że „nie oni ją stawiali, więc nie mają zamiaru jej rozbierać”. Dyrektor w odpowiedzi miał powiedzieć, że „Jeżeli boją się kary Bożej, to o ile Pan Bóg jest, to niech ją ześle na niego”. Niedługo później, dokładnie w miejscu w którym stała kapliczka dyrektor ten miał wypadek samochodowy. Ciężko ranny, umierając w szpitalu w Mościskach miał powiedzieć do tych, którzy przyszli go odwiedzić: „A jednak Bóg jest”.
Innym znakiem, o którym opowiadali miejscowi ludzie, było wydarzenie w Myślatyczach. Po rozebraniu przydrożnej kapliczki, kierowca autobusu wjechał do rowu dokładnie w miejscu, w którym wcześniej stała. Po tym wypadku, już w najbliższą noc postawiono kapliczkę na jej dawnym miejscu.
Takie historie nie są bez znaczenia. Właściwie odczytywane, interpretowane i rozpowszechniane przyczyniały się bardzo do umacniania wiary. Opowiadań o tragicznych konsekwencjach dla tych, którzy usuwali krzyże, kapliczki czy dopuszczali się profanacji, było bardzo wiele. Dzięki swej żywotności i dużej sile oddziaływania stawały się także ostrzeżeniem, aby szanować to co jest święte, a więc nienaruszalne.
Trzcieniec
Po objęciu parafii w Trzcieńcu zamieszkałem u pani Stefanii, która opiekowała się mną jak swoim wnukiem. W parafiach, do których dojeżdżałem, było trochę dzieci i młodzieży, dlatego postanowiłem, że w czasie wakacji zorganizuję dla nich rekolekcje oazowe. Zaprosiłem animatorów z Polski, z którymi przed rokiem prowadziłem podobne rekolekcje w Grębowie w Polsce. Przyjechali wszyscy, jedynym problemem było znalezienie dla nich mieszkania. Ktoś z parafian podsunął wtedy świetny pomysł, aby zwrócić się do miejscowych władz z prośbą o wynajęcie pustego budynku dawnej plebanii, którą po wojnie zamieniono na szpital-porodówkę. O dziwo, władze miejscowe bez większych problemów wyraziły zgodę i tak udało nam się zorganizować pierwsze rekolekcje, które odbyły się podczas wakacji 1990 r. Rekolekcje te przyniosły dodatkową korzyść. Po wakacjach, dzięki staraniom parafian, budynek ten został oficjalnie zwrócony parafii i znów, co oczywiste, stał się plebanią. W październiku, po rozmowach przeprowadzonych z nami w Mościskach, ks. Legowicz podjął decyzję o zmianie obsad parafii. Ks. Jan Strojek objął parafię w Trzcieńcu i parafie dojazdowe, którymi do tej pory ja się opiekowałem, a mnie skierował do parafii w Myślatyczach, skąd dojeżdżałem do parafii w Pnikucie. Parafia w Pnikucie, z racji największej liczby parafian, zawsze była traktowana jako parafia centralna, a Złotkowice i Jordanówka były parafiami dojazdowymi. W Myślatyczach zamieszkałem u państwa Marii i Józefa Magdziaków. Wspominam zawsze z ogromnym sentymentem ich ofiarne serca i szczere oddanie. Pierwszą i najważniejszą sprawą, gdy chodzi o duszpasterstwo, były systematyczne i punktualne dojazdy do wspólnot, w których sprawowałem Mszę świętą i udzielałem sakramentów świętych. Chociaż odległości do tych miejscowości nie były bardzo duże , to mimo wszystko dojazdy stanowiły niemałe wyzwanie. W tamtym czasie stan dróg był delikatnie mówiąc nienajlepszy, a mówiąc wprost tragiczny . Były miejscowości, do których jadąc, tak jak w Jordanówce, ostatnie kilometry musiałem pokonywać na furmance zaprzężonej w konie. Były też drogi, które musiałem pokonać pieszo szczególnie wiosną i jesienią brnąc w błocie, co wcale nie było zbyt atrakcyjne. Następną ważną sprawą było zorganizowanie katechez dla dzieci i młodzieży. Sprawa ta początkowo nie spotykała się z jakimś nadzwyczajnym zrozumieniem i entuzjazmem, ale konsekwencja i systematyczność przyniosła dobre owoce.
Myślatycze
Po przyjeździe zająłem się stopniowo organizowaniem życia parafialnego. Msze święte odprawiałem we wszystkich kościołach w niedzielę i święta oraz w pierwsze piątki miesiąca. W dni powszednie w ustalonej kolejności dojeżdżałem do poszczególnych kościołów. Wszędzie prowadziłem katechizację dzieci i młodzieży. Miałem świadomość, że ta forma duszpasterstwa jest niezbędna dla religijnego rozwoju młodych członków wspólnoty. Wiedziałem również, że jest to jeden ze sprawdzonych sposobów, aby w kościele na Mszach świętych pojawiło się także najmłodsze pokolenie katolików. O ile w Pnikucie i Myślatyczach udało się od razu zebrać na katechizację sporą grupę dzieci i młodzieży, o tyle w Złotkowicach i Jordanówce nie było to takie proste. Szczególnie na początku było wiele problemów, ale systematyczność i współpraca z rodzicami przynosiły stopniowo owoce. Już po kilku miesiącach powstały przy każdym z kościołów grupy dzieci i młodzieży, które przychodziły systematycznie na spotkania katechetyczne, a co za tym idzie również na Msze św.
W 1992 r. rozpocząłem katechizację w szkole w Myślatyczach, w której dyrektorem była pani Swietłana Knyszyk. Dzięki jej życzliwości katecheza w czasie remontu kościoła mogła odbywać się w salach lekcyjnych. Zajęcia prowadziłem dla wszystkich dzieci, które tylko wyraziły takie życzenie. Jednocześnie w tej szkole rozpoczął katechizację o. Wasyl, proboszcz parafii prawosławnej. Po kilku spotkaniach jednak zrezygnował i zwrócił się do mnie, abym objął katechizacją także dzieci z rodzin prawosławnych. Pamiętam, że jego córka Marysia, należała do najpilniejszych uczennic. Nagrodą za rzetelną całoroczną pracę były wakacyjne wyjazdy dzieci do Polski. Dzięki pomocy parafii archidiecezji przemyskiej i życzliwości rodzin z innych części Polski, każdego roku grupa dzieci i młodzieży z parafii mogła skorzystać z tej formy wypoczynku. Stan kościołów był tragiczny, wszystkie potrzebowały gruntownych remontów. Kościoły w Myślatyczach, Jelechowicach, Pomorzanach, Sasowie i Nowosiółkach, zamienione na kołchozowe magazyny, były w stanie najgorszym . W lepszym stanie były kościoły w Pnikucie i w Złoczowie. W Pnikucie parafianie mieli cały czas klucze do kościoła i nie pozwolili zamienić go na magazyn. W niedzielę i święta zbierali się w nim na nabożeństwa, które sami odprawiali ponieważ kapłan nie miał prawa wstępu. W Złoczowie natomiast kościół był zawsze czynny dzięki posłudze ks. Jana Cieńskiego. Spośród zamkniętych kościołów najlepiej przetrwały te, które o ironio, zamieniono na muzea religii i ateizmu, tak było między innymi w Łucku. Do przeprowadzenia remontów do pomocy zaprosiłem wszystkich parafian, ponieważ bez nich wykonanie tych prac byłoby zupełnie niemożliwe. Muszę przyznać, że to nie było takie trudne, ponieważ większość parafian doskonale rozumiała potrzebę restauracji swoich świątyń. Był to jednocześnie czas niełatwy ponieważ ogrom potrzeb przerastał często nasze możliwości. Jednak kiedy ludzie widzieli efekty podejmowanych prac, to coraz chętniej i z większym zapałem się do nich włączali. Przekonaliśmy się wszyscy, że jeżeli Pan Bóg błogosławi to żadne wyzwanie i trudności nie są straszne. Był to czas nie tylko odbudowy i remontów świątyń ale także, a może przede wszystkim czas budowania mocnych wspólnot parafialnych. Gorliwość, ofiarność i zaangażowanie, które widziałem u parafian, niejednokrotnie dodawały mi energii i motywowały do podejmowania kolejnych zadań. Tak więc prace remontowe świątyń prowadziliśmy równolegle z pracą duszpasterską. . Finansowanie prac renowacyjnych i remontów opierało się na ofiarach miejscowych ludzi, indywidualnych darczyńcach i pomocy niemieckiej organizacji Kirche in Not. Tylko raz prosiłem o pomoc w parafiach w Polsce. Zmusiły mnie do tego długi, w jakich znalazłem się po odnowieniu polichromii w kościele w Złoczowie. Zachęcony przez ks. arcybiskupa Mariana Jaworskiego, wraz z ks. bp Marcjanem Trofimiakiem pojechaliśmy wtedy do Polski szukać wsparcia. Wówczas ofiary osobiście złożyli ks. abp Ignacy Tokarczuk i bp pomocniczy Stefan Moskwa. Ponadto ks. bp Wacław Świeżawski, ordynariusz sandomierski, polecił mnie i kościół w Złoczowie dwóm parafiom , w Tarnobrzegu i Nowej Dębie, aby objęły nas swą szczególną troską i pomocą. Te działania sprawiły, że już po miesiącu wyszliśmy z zadłużenia. To był wyraźny znak działania Bożej Opatrzności. Prace remontowe były też prowadzone w Myślatyczach. Tutaj udało się wyremontować wnętrze kościoła, uzupełnić zniszczone tynki i położyć polichromię. Wykonaliśmy też jego elewację , usuwając zniszczony tynk i kładąc nowy. W każdym z remontowanych kościołów wykonaliśmy ołtarze posoborowe. W Złotkowicach przeprowadziliśmy także remont kaplicy i zagospodarowaliśmy otoczenie. W Jordanówce przenieśliśmy całą drewnianą kaplicę na nowe miejsce i postawiliśmy ją na betonowych fundamentach , poddając ją jednocześnie generalnej renowacji. Wymieniony gont na elewacji i drewniana boazeria wewnątrz sprawiły, że kaplica po remoncie wyglądała jak nowa. Bardzo ważnym i duchowo owocnym wydarzeniem były misje parafialne przeprowadzone przez Ojców Redemptorystów we wszystkich kościołach powiatu Mościskiego, które pomógł zorganizować ks. Józef Legowicz. One to w dużym stopniu przyczyniły się do ożywienia i umocnienia życia religijnego parafialnych wspólnot.
W 1991 r. w Pnikucie położyliśmy w kościele nową posadzkę i odnowiliśmy część elewacji. Dzięki ogromnej ofiarności rodziny państwa Jana i Eugenii Furmanów zostało wykonane kute ogrodzenie wokół kościoła i droga procesyjna z oświetleniem. Wcześniej usunęliśmy stare drzewa, które rosły zbyt blisko murów świątyni, a na tym miejscu zrobiliśmy nowe nasadzenia krzewów i trawniki. Jesienią 1991 r. doszliśmy z parafianami do przekonania, że przyszedł czas, aby w centralnej parafii proboszcz zamieszkał na stałe. Postanowiliśmy zatem wybudować dom parafialny, gdzie część miała służyć jako plebania, a część miała być przeznaczona na potrzeby parafii i salki katechetyczne. Budowę rozpoczęliśmy natychmiast, bo tej samej jesieni, od wylania fundamentów. Wiosną następnego roku, można było kontynuować prace budowlane. Budynek domu parafialnego, dzięki ogromnej ofiarności i zaangażowaniu parafian, został poświęcony już w czerwcu 1993 r. Zostało też wykonane ogrodzenie domu parafialnego i sadu o powierzchni jednego hektara. Sad też został zagospodarowany: oprócz drzew owocowych posadziliśmy 200 sadzonek tui i 70 świerków srebrnych dla późniejszego nasadzenia wokół plebani. W 1994 r. wybudowaliśmy także budynek gospodarczy, w którym znajdowały się dwa garaże i pomieszczenia magazynowe.
Ogromny entuzjazm i ofiarność parafian sprawiały, że wszystko to można było wykonać w tak krótkim czasie. Jeszcze raz chcę podkreślić, że to właśnie parafianie mobilizowali mnie do realizacji kolejnych wyzwań. Widząc ich zapał, musiałem odnajdywać w sobie siłę, by sprostać tym wszystkim obowiązkom. W obliczu ogromu zadań przestałem myśleć o powrocie do mojej diecezji w Polsce, choć do pracy na Ukrainie zgłosiłem się tylko na rok. W sierpniu 1993 r. przyjechał do pomocy ks. Stanisław Węgrzyński z diecezji przemyskiej. Dzięki jego wsparciu przez kilka miesięcy było nam łatwiej organizować prace remontowe i życie religijne. Dlatego też w niedziele i święta, w kościele w Pnikucie wprowadziliśmy jeszcze jedną dodatkową Mszę świętą. W związku z jego przyjazdem i wobec braku kapłanów, J. E. ks. abp Marian Jaworski, Metropolita Lwowski, poprosił, byśmy objęli opieką duszpasterską wiernych jeszcze w dwóch parafiach: Husakowie i Radochońcach. Od tej chwili mieliśmy do obsługi sześć kościołów. J. E. ks. abp Jaworski słusznie uważał, że jeśli przez trzy lata sam obsługiwałem cztery parafie i kościoły, to razem z ks. Stanisławem będziemy w stanie poradzić sobie w sześciu parafiach. Nawet nie przypuszczałem, że czeka mnie jeszcze spora niespodzianka. Wydawało się przecież, że z Bożą pomocą wszystko funkcjonowało już dobrze i sytuacja w parafiach staje się w miarę stabilna.
Złoczów
W 1994 roku, tuż przed świętami Bożego Narodzenia, po spotkaniu w katedrze lwowskiej, metropolita ks. abp Marian Jaworski poprosił mnie o rozmowę w cztery oczy. Sądziłem, że będzie dotyczyła złożonej mi jużwcześniej propozycji objęcia funkcji proboszcza katedry lwowskiej, której wtedy nie przyjąłem. Rozmowa dotyczyła jednak innej propozycji, a właściwie była to serdeczna prośba: ks. Arcybiskup zapytał mnie wprost, czy jestem gotowy podjąć nowe wyzwanie i pójść do pracy w parafii Wniebowzięcia N.M.P. w Złoczowie. Byłem tym zaskoczony, a o tej parafii wiedziałem tylko tyle, że znajduje się w połowie drogi między Lwowem i Tarnopolem, oraz że pracował w niej do śmierci w 1992 r. , tajny ks. biskup Jan Cieński, którego konsekracja, w obawie przed represjami ze strony władz komunistycznych miała miejsce 30 września 1967 podczas pobytu Gnieźnie przez prymasa Polski kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wszyscy uczestniczący w konsekracji, zostali zobowiązani do zachowania dyskrecji. Po powrocie do Złoczowa biskup Cieński był zmuszony utrzymywać swoja wysoką godność w tajemnicy, m.in. nie używał insygniów biskupich. Władze sowieckie nie wiedziały, kto tak naprawdę mieszka w skromnym mieszkaniu niedaleko kościoła w Złoczowie. Poprosiłem ks. Arcybiskupa o czas na modlitwę i przemyślenie tej propozycji. W duchu liczyłem, że w tym czasie znajdzie innego kandydata. Dopiero 8 marca 1995 r. odważyłem się i wybrałem do ks. Arcybiskupa do Lwowa. Przyjął mnie bardzo serdecznie i w czasie spotkania wróciliśmy oczywiście do grudniowej rozmowy. Wyjaśniłem swoje obawy przed podjęciem tego wyzwania, oraz to że chciałbym pozostać tam gdzie jestem, ponieważ uważam, że tutaj doskonale się realizuję jako kapłan. W odpowiedzi usłyszałem: „księże Jasiu – proszę mnie dobrze zrozumieć, ja wiem, że ci jest tam dobrze, ale ty patrzysz tylko przez pryzmat swojej parafii, a ja muszę patrzeć na całą diecezję i uważam, że tam jesteś potrzebny”, te słowa mnie po prostu zawstydziły . Wbrew sobie i wcześniejszym postanowieniom szybko powiedziałem: „Jeżeli ks. Arcybiskup tak uważa, to pójdę tam pracować” i jeszcze tego samego dnia wraz z ks. kanclerzem Marianem Buczkiem pojechaliśmy do Złoczowa, a w maju 1995 r. rozpocząłem tam posługę jako proboszcz parafii. Dojeżdżałem wtedy jeszcze do Pomorzan, Nowosiółek, a co drugą niedzielę do Rudy Kołtowskiej i Chmielowej. W Złoczowie wydarzenia też toczyły się niezwykle szybko, bo pracy było dużo i tutaj tempo wymuszali parafianie. Już w maju zaraz po przyjeździe rozpoczęliśmy prace nad restauracją polichromii w kościele. W tym samym miesiącu, w ciągu dwóch tygodni mężczyźni z parafii postawili w kościele rusztowania, ofiarując na ten cel swoje deski; stemple zakupił już poprzedni proboszcz, ks. Ludwik Marko. Potem firma pana Michała Dekalskiego ze Lwowa mogła rozpocząć prace, które zakończyliśmy poświęceniem odnowionej polichromii już w listopadzie tego samego roku. W następnym roku kontynuowaliśmy prace nad restauracją ołtarzy: udało się odnowić centralny ołtarz i dwa ołtarze boczne. Wiedziałem, że w Złoczowie urodził się i jakiś czas pełnił obowiązki kościelnego Wacław Świerzawski późniejszy Ks. Biskup ordynariusz diecezji sandomierskiej, któremu jestem bardzo wdzięczny za wspomnianą już wcześniej pomoc. W Złoczowie postawiliśmy także nowy pomnik nagrobny na mogile długoletniego, niezwykłego proboszcza tej parafii, którym był w ciągu 54 lat wspomniany już tajny ks. bp. Jan Cieński. Odnowiliśmy także na tutejszym cmentarzu mauzoleum pomordowanych Polaków. I ufundowaliśmy tablicę pamiątkową w kościele poświęconą ks. Bp. Janowi. Prace budowlano- remontowe nie koncentrowały się tylko na kościele w Złoczowie. Jednocześnie prowadziliśmy prace w klasztorze sióstr Służebnic N.S.P.J i przy kościołach w Pomorzanach i Nowosiółkach. W Pomorzanach zmieniliśmy na kościele sygnaturkę. W Nowosiółkach uprzątnęliśmy wnętrze kościoła i wykonaliśmy nowy dach dzięki finansowej pomocy ks. Arcybiskupa Józefa Michalika ówczesnego Metropolity Przemyskiego. Dzięki temu można już było w nim odprawiać Msze święte, bo do tej pory sprawowane były one w domach parafian.
Koniec lat dziewięćdziesiątych był czasem bardzo pracowitym. W 1998 r. rozpoczęliśmy remont w kościele w Jelechowicach; zmieniliśmy dach i wstawiliśmy okna. Następnie kontynuowaliśmy remont wnętrza kościoła, który zgodnie z decyzją J.E. Ks. Arcybiskupa Mariana Jaworskiego miał służyć wspólnotom rzymsko- i greko-katolickiej. Wszystkie te prace udało się wykonać znowu tylko dzięki ofiarności i poświęceniu parafian i wsparciu finansowemu organizacji Kirche in Not. Wielu parafian pomagało w pracach, które mogli sami wykonać. W czasie tych wszystkich prac rodziny z parafii wzięły na siebie obowiązek przygotowania posiłków dla osób pracujących, stanowiło to bardzo dużą pomoc i ułatwiało prowadzenie prac. Mimo wielości prac remontowo-budowlanych praca duszpasterska nigdy nie została zaniedbana; wszędzie była prowadzona systematyczna katechizacja i sprawowane sakramenty. Msze święte były odprawiane we wszystkich odbudowywanych kościołach, a parafianie mogli uczestniczyć w Eucharystii każdego dnia i w niedzielę w parafii centralnej w Złoczowie, oraz jeden dzień w tygodniu w parafiach dojazdowych. Do chorych jeździłem w każdy pierwszy piątek miesiąca, wcześniej chodził do nich ks. biskup Cieński i ks. Ludwik Marko , więc była to już tradycja. Niemałym wydarzeniem była też kolęda – wizyta duszpasterska każdego roku w okresie świąt Bożego Narodzenia na którą rodziny czekały.
W Złoczowie odbyły się też tygodniowe misje parafialne, pierwsze po 60 latach, które głosił, razem z ks. Michałem Mierzwą z Sandomierza, ks. Antoni Sanecki, proboszcz z mojej rodzinnej parafii w Tarnowskiej Woli. Dla parafian było to wielkie wydarzenie, pięknie przeżywali te święte dni. Przychodziły całe rodziny nawet z najdalszych zakątków parafii, odnawiane były przyrzeczenia małżeńskie. To odnowienie ślubów małżeńskich było wielkim przeżyciem dla rodzin, które w nich uczestniczyły. Umieściliśmy na zakończenie rekolekcji krzyż na frontonie kościoła, który wykonali parafianie z Woroniak pod Złoczowem. Właśnie z tej wioski do kościoła przychodziło najwięcej wiernych.
Później organizowałem też każdego roku rekolekcje wielkopostne. Dzięki systematycznej pracy kapłanów i sióstr zakonnych widziałem, jak się zmieniało oblicze parafii: na początku przed Mszą świętą w konfesjonale wystarczyło tylko pół godziny dyżuru. Później posługiwaliśmy razem z wikariuszami ks. Andrzejem Zioberem i ks. Janem Szczychem i spowiadaliśmy godzinę przed każdą Mszą świętą w dni powszednie i w niedziele – przychodziło tak wielu ludzi do sakramentu pojednania. Jest to też zasługa biskupa Jana Cieńskiego, który nawet gdy był w podeszłym wieku i nie mógł już chodzić, chory, leżąc w łóżku, przyjmował w swoim mieszkaniu penitentów, spowiadał ich i niósł pociechę duchową.
Na prośbę ks. arcybiskupa Jaworskiego, do opieki nad starszym już biskupem przyjechały siostry ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego. Siostry te pomagały także w parafii, prowadziły katechezę opiekowały się kościołem i dojeżdżały z katechezą do wiosek. Ich oddana i ofiarna praca w parafiach przynosiła piękne duchowe owoce. Z okolicznych miejscowości, w których nie było przed wojną kościoła lub po wojnie zostały zamknięte, ludzie przyjeżdżając do Złoczowa na Msze św. a widząc zawsze tak licznie biorących udział w nabożeństwach czuli się silni jako wspólnota, oraz to, że Kościół żyje. Biorąc udział w nabożeństwach mogli się także spotkać ze swoimi bliskimi i znajomymi po Mszy świętej. Dlatego zawsze po zakończonych modlitwach zatrzymywali się przed kościołem i długo rozmawiali ze sobą. Te spotkania wzmacniały ducha wspólnoty i podtrzymywały wzajemne więzi. Staraliśmy się też o odzyskanie dawnego klasztoru O. Pijarów, bo było moim marzeniem, aby urządzić tam dom parafialny z małą kawiarenką, tak aby mogli się tam zatrzymać, wypić herbatę i porozmawiać. Zaczęliśmy nawet gromadzić czajniki, szklanki, filiżanki.
Powoli jednak rozumiałem, że czas mojego pobytu na Ukrainie się kończy było już wówczas coraz więcej księży miejscowych i uważałem, że obowiązki duszpasterskie w parafiach powinni sami przejąć. Myśmy zrobili co do nas należało w tym najtrudniejszym czasie, gdy brakowało kapłanów.
W 1999 r. powróciłem do Polski, by podjąć pracę duszpasterską w archidiecezji przemyskiej, w parafii Kuńkowce, do której należały cztery kościoły. Dojeżdżaliśmy tam z wikariuszem ks. Adamem Liwaczem i ks. Bogusławem Ruśnicą, dyrektorem Muzeum Diecezjalnego w Przemyślu. Nie planowałem powrotu do pracy na Ukrainie, a jednak Pan Bóg miał w tej kwestii inne zdanie.
Łuck
Odpowiadając na wielokrotne prośby ks. biskupa Marcjana Trofimiaka, ówczesnego ordynariusza diecezji łuckiej, i za zgodą J. E. Ks. Arcybiskupa Józefa Michalika, metropolity przemyskiego, 8 lipca 2003 r. rozpocząłem ponownie swoją posługę na Ukrainie, tym razem w diecezji łuckiej. Przez pięć lat pełniłem obowiązki kanclerza i proboszcza katedry św. Apostołów Piotra i Pawła w Łucku. W tym czasie rozpoczęliśmy prace remontowe w budynku kurii, który jest również siedzibą biskupa, pracujących przy parafii księży i sióstr zakonnych. Wykonywaliśmy także remonty, cały dach nad nawą główną na kościele katedralnym, wymieniliśmy pokrycie, pokryliśmy miedzią, wymieniliśmy konstrukcje drewnianą dachu. Następnie remontowaliśmy zakrystię; były w niej stiuki gipsowe i freski na których były namalowane kościoły i klasztory Łucka, renowacja wymagała precyzji i cierpliwości, ale wszystko udało się solidnie wykonać. Wyremontowaliśmy także dzwonnicę. Jednocześnie trwały prace przy odnowieniu budynku kurii, w którym najpierw trzeba było przeprowadzić odwodnienie budynku i osuszenie zawilgoconych ścian.
Przy katedrze prowadzona była zwyczajna praca duszpasterska jak w każdej parafii, rekolekcje, nabożeństwa, troska o chorych, udzielanie sakramentów św., grupy ministranckie. Do pomocy byli dwaj księża wikarzy. Odprawiałem zawsze Mszę świętą w języku polskim, ks. biskup Marcjan Trofimiak odprawiał po ukraińsku – tak ustaliliśmy. Przy parafii pracowały i pracują do dzisiaj siostry ze Zgromadzenia Św. Teresy od Dzieciątka Jezus założonego przez Bp. Adolfa Piotra Szelążka w 1936 roku. Siostry bardzo ofiarnie i dzielnie , naśladowały swoją patronkę św. Teresę od Dzieciątka Jezus, jak też, wierne charyzmatowi swego Założyciela, starały się objąć katechizacją jak największą liczbę dzieci, młodzieży i dorosłych. Ponieważ potrzeby przy parafii katedralnej w Łucku były duże, poprosiłem Przełożoną Generalną Zgromadzenia, aby nie zmieniała często sióstr katechetek, ponieważ odbijało się to negatywnie na uczestnictwie dzieci w katechezie. Na Ukrainie zauważyłem, że dzieci przywiązują się do Pana Jezusa przez konkretnych ludzi, a gdy katecheci często się zmieniają, zaczyna się problem. Jestem bardzo wdzięczny ówczesnej Przełożonej Wyższej tego zgromadzenia za zrozumienie mojej prośby, co dało pozytywne efekty. Mówiąc o diecezji łuckiej i samym Łucku nie sposób nie wspomnieć wielkich postaci Kościoła katolickiego. Diecezja ta ma wielu wielkich i świętych ludzi: bł. Jan Beyzym którego życie i pracę poznałem na katechezie a który przykładem swojej ofiarnej pracy wśród trędowatych na Madagaskarze podprowadził mnie do kapłaństwa. Podobnie bł. ks. Władysław Bukowiński – czytałem jeszcze w seminarium powielane w podziemiu jego „Wspomnienia z Kazachstanu”. Ale wówczas nie przypuszczałem, że będę pracował w parafii, gdzie ten bohaterski kapłan pełnił swoją posługę w dramatycznych latach II wojny światowej. W katedrze łuckiej, ufundowaliśmy tablicę upamiętniającą to, że w latach 1941-1945 był tutaj proboszczem. Wielką postacią tutejszego Kościoła był biskup Adolf Piotr Szelążek – ostatni w czasie wojny ordynariusz diecezji łuckiej, dzisiaj Sługa Boży. Na Wołyniu pracował także Sługa Boży o. Serafin Kaszuba, kapucyn, nazywany apostołem Wołynia, który po powrocie z zesłania, gdy prawie wszystkie kościoły były zamknięte, jeździł do różnych miejscowości i udzielał sakramentów świętych oraz w tajemnicy przed władzami, sprawował Msze święte. Dzięki jego ofiarnej służbie na Wołyniu przetrwała wiara. Wołyń ma w swojej historii jeszcze wielu innych świętych i wielkich kapłanów, sióstr zakonnych i świeckich.
Pracując na Wołyniu nie sposób nie pamiętać o Polakach pomordowanych przez nacjonalistyczne bandy ukraińskie. Swoją posługę na Wołyniu rozpocząłem trzy dni przed tym historycznym wydarzeniem jakim była Msza św. w Porycku (obecnie Pawliwka) z udziałem prezydentów Polski i Ukrainy w intencji ofiar na Wołyniu i Galicji. Podczas mojego pobytu w Łucku każdego roku odprawialiśmy w drugą niedzielę lipca Msze św. za pomordowanych. Pamiętaliśmy o tych zdarzeniach; były miejsca upamiętnień, o które dbaliśmy, aby zachować pamięć o niewinnych ofiarach. Już w 2000 r. ks. biskup Marcjan Trofimiak wprowadził w katedrze łuckiej tzw. „Niedokończone Msze św. Wołyńskie”. Nazwa ich wzięła się stąd, że mordów na Polakach ukraińscy nacjonaliści dokonywali nawet w czasie Mszy świętej, gdy ludzie zgromadzeni byli w kościele; tak było w Porycku, Kisielinie i innych miejscach. Apogeum tych tragicznych mordów miało miejsce właśnie w drugą niedzielę lipca 1943 roku. Kiedy rozpocząłem prace przy tworzeniu Centrum Integracji w Zamłyniu w 2009 r. skontaktowało się ze mną Stowarzyszenie Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu z siedzibą w Zamościu. Znaleźli mnie przez Konsulat RP w Łucku prosząc o ile to możliwe bym pomagał im w trosce o utrzymanie miejsc pamięci. Od tamtej pory opiekujemy się tymi miejscami na Wołyniu, odwiedzamy je , dbamy o groby i krzyże upamiętniające ludzi i miejscowości. Każdego roku, w drugą niedzielę czerwca, jeżdżę do Zamościa na Mszę świętą odprawianą w intencji wszystkich pomordowanych.
Miejsca te były już wcześniej odnalezione i upamiętnione dzięki staraniom Stowarzyszenia, a przede wszystkim dzięki odwadze ofiarności i konsekwencji pani Janiny Kalinowskiej prezes Stowarzyszenia. W tych działaniach pomagała na początku, już nieżyjąca, pani Franciszka Prus z Włodzimierza Wołyńskiego i miejscowi ludzie. Pani Franciszka bardzo dużo zrobiła dla upamiętnienia tych miejsc, ale ponieważ była już osobą starszą i schorowaną, Stowarzyszenie zwróciło się do mnie z prośbą o pomoc i teraz robimy to wspólnie.
W 2008 r. na własną prośbę i za zgodą ks. Biskupa Ordynariusza Marcjana Trofimiaka podjąłem prace w Zamłyniu. Budynki zbudowane były tam jeszcze w latach pięćdziesiątych dla sowieckich żołnierzy straży granicznej. Potem jednostkę przeniesiono do Wysocka i budynki przekazano Ministerstwu Ochrony Zdrowia. Urządzono w nich sanatorium gruźlicze, które funkcjonowało do 1998 r. kiedy to zamknięto sanatorium wskutek czego budynki zostały puste i w znacznym stopniu zdewastowane. W 2002 roku decyzją władz wojewódzkich w Łucku kompleks ten został przekazany na własność Caritas-Spes diecezji łuckiej. Po sześciu latach od jego przekazania podjąłem się remontu i utworzeniu w tym miejscu Centrum Integracji społecznej i religijnej. Zamłynia to maleńka wioska w powiecie lubomelskim znajdująca się na pograniczu Polski i Białorusi, więc to wymarzone miejsce dla takiej działalności.
Początki były, takie jak przy wielu podobnych inicjatywach, po prostu trudne. Zadzwoniłem jednak do znajomych parafian ze Złoczowa z prośbą o pomoc, od razu bez chwili wahania pozytywnie odpowiedzieli na moją prośbę. I do chwili obecnej wspierają wszystkie moje wysiłki w prowadzonych pracach. Koszty remontu były ogromne i w pewnej chwili zdawało się, że nie uda mi się tego przedsięwzięcia zrealizować. Przyjdzie się poddać, jedyną pociechą była świadomość, że przede mną próbowała jedna z dobroczynnych organizacji z Niemiec i po pół roku zrezygnowali dochodząc do wniosku, że to wyzwanie przerasta ich finansowe możliwości. Ale to w końcu była marna pociecha. Kiedy takie czarne myśli się pojawiły wtedy otrzymałem telefon od mojej rodziny – zadzwonił wujek i powiedział , że z żoną, czyli moją ciocią, postanowili mi pomóc finansowo , aby to dzieło ruszyło. Wcześniej, gdy tylko zaczynałem, też mnie wspierali, bym mógł przetrwać trudne początki. Ten telefon to był dla mnie jak znak od Pana Boga, że nie wolno się poddawać trzeba kontynuować. Rozpoczynając te prace w Centrum zawsze podkreślałem jedno, że jeżeli to jest zapisane w Bożych planach, to z pewnością wszystko się uda zrealizować. I rzeczywiście wszystkie prace ruszyły do przodu.
Dzięki pomocy wielu indywidualnych darczyńców oraz instytucji i organizacji udało się przeprowadzić generalny remont w korpusie nr 1 oraz wykonać wiele innych prac remontowo- budowlanych. Dzięki temu można już tu było organizować turnusy związane z różnymi wydarzeniami kulturalnymi i religijnymi . Współpracując z Konsulatem Generalnym R.P. w Łucku i organizacjami polskimi na Wołyniu, od 2011 r. prowadzimy tutaj wakacyjne letnie szkoły języka polskiego, organizujemy także międzynarodowe plenery ikonopisania i sztuki sakralnej, rekolekcje oazowe dla rodzin, rekolekcje dla kapłanów, turnusy integracyjne dla młodzieży oraz różne konferencje czy szkolenia . Dzięki Stowarzyszeniu Lekarzy Polskiego Pochodzenia na Wołyniu, tzw. białe soboty stały się cyklicznym wydarzeniem, które służy lokalnej społeczności.
W Zamłyniu są sami prawosławni, ale stosunki z ludźmi są bardzo dobre , jestem tam traktowany jak swój. Czuję się dobrze, ludzie otaczają mnie życzliwością, a ta mała wspólnota mieszkańców Zamłynia liczy ok. 200 osób. Cerkiew prawosławna do której należą jest w Sztuniu oddalonym o 5 kilometrów od Zamłynia. Ludzie przychodzą prosząc o po pomoc i sami z wdzięczności wspierają mnie , choćby przynosząc warzywa czy mleko. Cieszą się, że dzięki temu, że jest ośrodek, jest też droga, a bardzo życzliwe władze miejscowe obiecały nawet, że droga będzie asfaltowa. Doceniają oni pozytywny wpływ działalności Centrum na lokalną społeczność . Dzięki temu, że przyjeżdżają tu dzieci i młodzież oraz rodziny, miejsce to żyje.
Poszczególne grupy, które tutaj przyjeżdżają przygotowują sobie cały program pobytu, ja zabezpieczam tylko noclegi z wyżywieniem, opiekę duchową i wszystkie atrakcje, które mamy tutaj na miejscu. Staram się, by ten ośrodek służył wszystkim bez wyjątku nie patrząc na narodowość, religię czy wyznanie. Dzieci przyjeżdżają, ale nikt ich nie pyta z jakiej Cerkwii, czy Kościoła i w jakim języku mówią. W czasie pobytu przychodzą na Mszę świętą, którą odprawiam każdego ranka, większość z nich czyni znak krzyża świętego zgodnie ze wschodnią tradycją część natomiast tak jak w Kościele zachodnim i nikomu to nie przeszkadza. Wraz z kadrą wychowawców i wolontariuszy zachęcam ich do modlitwy, uczymy wzajemnej życzliwości i tolerancji.
Jestem pełen podziwu dla rodziców dzieci, które tutaj przyjeżdżają. Zostają wcześniej poinformowani, że jeśli sobie nie życzą, dziecko, np. prawosławne, będzie miało inne zajęcia w czasie, gdy jego koledzy- katolicy będą na Mszy świętej. Rodzice jednak chcą , aby dzieci miały możliwość poznania także innego obrządku i przyjaźniły się z dziećmi innych wyznań. Dzieci chętnie włączają się w liturgie, przygotowują czytania, modlitwę wiernych. Kiedyś przed mszą świętą podszedł do mnie prawosławny chłopiec i powiedział : „Dzisiaj jest sorokowy (czterdziesty) dzień po śmierci mojego dziadka, proszę, niech ksiądz się za niego pomodli”. Dzieci nie widzą różnicy, dla nich jest jeden Bóg i jest to wspaniałe. Pokazujemy, że wszyscy jesteśmy chrześcijanami, dziećmi jednego Boga. Przyjeżdżały też grupy dzieci Tatarów Krymskich, którzy są muzułmanami. Kilka razy miałem też w grupie młodzież z protestanckich wspólnot, ale oni nie chcieli się razem modlić, twierdzili, że mają swoje grupy modlitewne. Uszanowaliśmy ich decyzję.
Luboml.
Oprócz funkcji dyrektora Centrum Integracji pełnię też obowiązki wikariusza generalnego diecezji łuckiej, a na prośbę ks. biskupa, od 2014 roku także obowiązki proboszcza parafii Trójcy Przenajświętszej w Lubomlu. Jest to niewielka wspólnota, dojeżdżam tam w niedzielę i święta, by sprawować Mszę św. Na początku przychodziły tylko cztery osoby, potem liczba uczestniczących sięgała nawet 20. Obecnie w niedzielę przychodzi na Mszę św. jedenaście osób, ponieważ dwie rodziny ze względu na zmianę miejsca pracy wyjechały z parafii, a troje młodych parafian podjęło studia za granicą. Ci, którzy należą do parafii systematycznie uczestniczą we Mszy św., regularnie przyjmują sakramenty św., są bardzo oddani, troszczą się o porządek w kościele i wokół niego. Jest także organistka, ponieważ kilka lat temu zainstalowaliśmy organy piszczałkowe, jest to dar jednej z niemieckich parafii. To tutaj ludzie nigdy nie wychodzą zaraz po zakończonej Mszy św. do domu, ale czekają, aby odmówić wspólnie ze mną modlitwę Anioł Pański w intencji zmarłych z naszych rodzin i zmarłych parafian a później przed kościołem jeszcze chwilę razem porozmawiać To jest pierwsza parafia w mojej pracy duszpasterskiej, w której zamawiający intencję Mszy św. o Boże błogosławieństwo i łaski potrzebne, zawsze pamiętają o mnie i całej mojej rodzinie. Jest to niesamowite i bardzo budujące. Każdego roku Wigilię Bożego Narodzenia spędzamy razem z parafianami w Zamłyniu, potem wszyscy jedziemy na Pasterkę do oddalonego o 20 km naszego kościoła w Lubomlu. To stało się już naszą piękną tradycją. Pragnę jeszcze nadmienić, że kościół w Lubomlu fundacji króla Władysława Jagiełły z 1412 roku należy do jednego z najstarszych czynnych kościołów na Ukrainie
Przy współpracy życzliwych i ofiarnych ludzi tworzymy maleńkie, ale mam nadzieję, trwałe dobro. Na Ukrainie miałem być tylko przez rok, a jestem tutaj już 26 lat. Jestem kapłanem i obowiązki, które spoczywają na mnie, staram się wypełniać sumiennie z pomocą Bożej łaski, bo bez niej człowiek nic nie jest w stanie zrobić. Wszystkim kieruje Pan Bóg i nic bez Jego świętej woli się nie dzieje. Wszystko jest w Bożych planach i jeśli umiemy się w nich odnaleźć, to wzrastamy w wierze. Praca tutaj na wschodzie bardzo mnie duchowo ubogaciła, przynosiła i wciąż przynosi dużo radości. Największą radością, która jest udziałem mego serca jest to, że wszędzie gdzie byłym i pracowałem Pan Bóg pozwolił mi cieszyć się wzrostem liczebnym parafii. Zawsze jako kapłan ( a to z pewnością jest udziałem każdego kapłańskiego serca) bałem się, że mogę kogoś jakimś nieopatrzny słowem lub zachowaniem zranić a przez to utracić dla Chrystusa. Mocno przeżywałem, gdy kogoś nie widziałem długo na Mszy św. Cieszyło mnie bardzo, gdy widziałem , że powiększały się grupy na katechezie, że wspólnota parafialna wzrasta. Ludzie są tu bardzo wdzięczni, mam głęboką świadomość że jestem tutaj im potrzebny. Doświadczam wciąż wielkiej życzliwości parafian. Ich wiara, ofiarność i odpowiedzialność sprawiły, że mimo tak małej wspólnoty czuję, że realizuję swoje kapłańskie powołanie.