Suena el manguare, czyli Boże Narodzenie w Peruwiańskiej Amazonii
W świętym czasie Adwentu, czuwania i przygotowania na przyjście Chrystusa, pozdrawiam gorąco wszystkich Przyjaciół Misji, Ofiarodawców i Dobroczyńców; wszystkich, którzy w kończącym się roku wspierali nas duchowo i materialnie w misyjnej posłudze. Niech Bóg wszystkim błogosławi i wynagradza hojność serca. Ogarniając wszystkich modlitwa życzymy, aby w nadchodzące Święta Bożego Narodzenia Chrystus narodził się w każdym z nas, a my bądźmy świadkami Jego MIŁOŚCI w świecie.
Korzystając z okazji pragne podzielic sie doswiadczeniem przeżywania Bożego Narodzenia w Peru. Niesamowity koloryt i roznorodnosc kulturowa tego kraju sprawia, że nie można mówić o „jednym” Bożym Narodzeniu. Świąteczne zwyczaje, lokalna kultura i tradycje związane są z każdym regionem. Niewątpliwym bogactwem są różnorodne bożonarodzeniowe szopki ukazujące życie i realia mieszkańców Peru: na wybrzeżu zamieszkałym przez czarnoskórych afro peruanos, w amazońskiej dżungli zamieszkałej przez liczne indiańskie plemiona, czy wreszcie a peruwiańskich Andach zamieszkałych przez plemiona Quechua – rdzennych potomków Inków. Owa różnorodność kulturowa wprowadza nas w niezwykle bogaty świat wierzeń, mitów, lokalnych zwyczajów czy tradycji. Chciałbym zatem podzielić się jednym z pierwszych „Navidad” przeżywanych w Amazońskiej dżungli.
Moje pierwsze misyjne Boże Narodzenie, poza Ojczyzną i rodzinnym domem, z dala od najbliższych, rodziny i przyjaciół, było całkowicie inne niż poprzednie. Świętowałem pośród tych i z tymi, do których Pan Bóg mnie posłał. Jakże były to inne święta niż dotychczas. Wszystko było inne. Ale może po kolei.
W miejskich slumsach
Ostatnie Święta Bożego Narodzenie, które przeżywałem – po raz pierwszy w życiu poza rodzinnym domem – na misjach, nie miały absolutnie nic wspólnego z tym, co nosimy w swoim sercu. Poza faktem, że ma narodzić się Jezus Chrystus, wszystko było inne, całkowicie inne. Owa inność na misjach rodzi mieszane uczucia, od bardzo pozytywnych i pięknych, po negatywne – budzące często litość i żal. Ale zanim podzielę się owym bożonarodzeniowym doświadczeniem i przeżyciami, koniecznie trzeba podkreślić, że będzie mowa o Bożym Narodzeniu w rzeczywistości misyjnej – to znaczy w miejscu gdzie nie ma ugruntowanej wiary, gdzie wiara mieszkańców dżungli, – nieuformowana i często niedojrzała, miesza się – z jednej strony z wierzeniami i zwyczajami pogańskimi, z drugiej – ze zlaicyzowanymi zwyczajami świata zachodniego, które z dziką natarczywością wchodzą wszędzie – również tutaj – nie oszczędzając nikogo.
Amazońskie Boże Narodzenie to czas, w którym wiara miesza się z niewiarą, piękno z brzydotą, a lokalna tradycja z kiczem zakupionym na chińskim bazarze. Jednym słowem: religijny synkretyzm. Jedno jest pewne: wszyscy świętują Navidad, ale nie wszyscy świętują narodziny Bożego Syna; każdy „coś” świętuje, i to „coś” świętuje po swojemu, niekoniecznie po Bożemu
Przygotowanie do Bożego Narodzenie w Amazonii to nie przedświąteczne porządki czy przygotowanie świątecznych potraw. Zewnętrzna strona świąt zredukowana jest tu do minimum. Dla nas – misjonarzy posługujących w tej części świata – Boże Narodzenie rozpoczęło się w ostatnim tygodniu Adwentu. Wraz z Gabrysią – świecką misjonarką prowadzącą Comedor de Santa Rita de Casia (świetlica i stołówka dla najuboższych dzieci z rodzin patologicznych), postanowiliśmy odwiedzić „domy” i „rodziny” owych dzieci. Owszem były to odwiedziny połączone z modlitwą i błogosławieństwem. Jednak w tym przypadku trudno jest mówić o „domach” czy „rodzinach”. Jedno jak i drugie praktycznie nie istnieje. Po raz kolejny spotkałem się oko w oko z niewyobrażalną nędzą, której żadne ludzkie słowa nie są w stanie opowiedzieć. Weszliśmy w ludzką biedę we wszystkich możliwych wymiarach: bieda materialna, moralna i duchowa. Odwiedzaliśmy dzielnice tutejszych slumsów, to znaczy dzielnice biedoty, przestępczości i moralnego nieładu.
Odwiedzane „domy”, to walące się rudery zbudowane z tego wszystkiego, co można znaleźć na śmietniku: kilka drewnianych pali, kilka desek na podłogę, kawałki zardzewiałej blachy, lub resztki folii. To wszystko. W większości wszystkie domy znajdują się na terenach zalewowych, stąd jest to kilka zbitych desek na wysokich palach przykrytych kawałkami blachy.
Jeden z domów był prawie całkowicie zawalony. Noc wcześniej był silny wiatr i deszcz, zawaliła się ściana, runął dach. Obraz rozpaczy. Pytam: jak w takich warunkach może mieszkać rodzina kilkunastoosobowa? Stan materialny odwiedzanych domów odpowiada sytuacji moralnej i duchowej owych rodzin.
W odwiedzanych domach trudno jest doszukać się prawdziwej, pełnej i zdrowej moralnie rodziny. Jedna wielka patologia i rozwiązłość. Najczęściej jest tylko matka i gromadka dzieci. Ojca nie ma w ogóle, jeśli jest, to ojczym – kolejny partner matki. Dzieci zazwyczaj są z różnych związków. Rozpacz! Bieda we wszystkich możliwych odsłonach. W owych rozwalających się „szopkach” ludzie mieszają razem z kurami, psami, nie wspomnę o szczurach. Oczywiście pchły, wszy, pluskwy i nie wiem co jeszcze. Już po drugim domu, wszystko mnie swędziało, a nogi miałem pogryzione. W sercu pytałem się: czy w takiej nędzy i w takich warunkach rodził się Pan Jezus? Jeden z domów był zamknięty. Po uporczywym pukaniu otworzyły się drzwi. W drzwiach powitała nas grupka dzieci: bosych, brudnych, niektóre z upośledzeniem. Naliczyłem ich przynajmniej 14. Byli sami, bez rodziców.
Pomimo skrajnej nędzy i ubóstwa, ludzie ci przyjmowali nas z ogromną radością i wdzięcznością. Pośród odwiedzanych, znalazła się również rodzina Mormonów – zagorzała sekta walcząca z Kościołem (o dziwo przyjęli nas bardzo życzliwie i razem z nami się modlili). Był też dom miejscowego szamana – czarownika, który wpadł w trans i uniesienie, i zaczął wygłaszać kazanie. Był napity albo po mocnej dawce hayauasca (środek halucynogenny bardzo popularny wśród Indian, używany zwłaszcza przez czarowników).
W kilku domach spotkaliśmy pijanych. Jednym słowem: moralna nędza. Jednak każda z tych rodzin chciała świętować po swojemu: owe rozwalające się mieszkania były przyozdobione i udekorowane zwiniętym w rulonik papierem toaletowym, jakimiś ozdóbkami z gazet, wyciętą z kolorowego papieru choinką, w najlepszym wypadku jakimś świecącym kiczem kupionym na chińskim bazarze. Ostatecznie nie dziwiłem się temu. Oni też mają prawo czymś się radować i cieszyć. Przecież w tych domach nie będzie suto zastawionego stołu. Będzie to co zawsze, a więc kawałek ryby, ryż, yuca albo gotowany banan. Może zatem kawałek świecidełka przyczepionego do ściany da im odrobinę radości? W ciągu sześciu godzin odwiedziliśmy 18 rodzin. Wówczas z bliska poczułem smak Bożego Narodzenie, bo przecież do tych ludzi też przyjdzie Jezus Chrystus. Dla nich też się narodził. Wiem, że mimo całej moralnej i duchowej nędzy, wnieśliśmy pod ich dach iskrę radości i nadziei.
W indiańskiej wiosce
Spacerując kiedyś ulicami Iquitos znalazłem – w samym centrum miasta – murales tzn. malowidła na murze, które przedstawiały Tajemnicę Bożego Narodzenia. Niech owe malowidła pomogą nam choćby odrobinę zrozumieć przeżywanie tajemnicy Bożego Wcielenia właśnie tutaj, w amazońskiej dżungli.
To co widać na malowidłach mówi samo za siebie: w Amazonii Boże Narodzenie – w tradycjach i zwyczajach – nie ma za wiele wspólnego z naszym polskim świętowaniem. Mimo to, też jest pełne wiary, zwyczajów i pięknych tradycji wytworzonych przez samych Indian. Patrząc na malowidła można zauważyć, że jedynym wspólnym elementem jest to, że rodzi się Jezus Chrystus. Wszystko pozostałe jest już całkowicie inne.
Wystarczy uważnie popatrzeć na zdjęcia: zamiast zimy jest tutaj upalne tropikalne lato. Nie ma choinek, jest za to tropikalna dżungla, a po palmach skaczą małpy. Jezus jest małym Indianinem, który przychodzi na świat w indiańskiej rodzinie. Miejscem narodzin nie jest wcale betlejemska stajenka, ale indiańska chata zwana maloką. Józef i Maryja to członkowie indiańskich plemion: Bora czy Shipiwo. Nie ma tu pastuszków, są za to ubodzy Indianie w swych tradycyjnych strojach; Trzej Królowie to nie Mędrcy ze Wschodu, ale też przedstawiciele indiańskich wspólnot. Dary złożone Dzieciątku to amazońskie owoce: banany, yuka i ryby we wiaderku. Najbliższym otoczeniem amazońskiej stajenki nie jest wcale bydło czy owce – bo w tutejszej rzeczywistości nie ma takich zwierząt. Jest za to pantera, małpa, żółw, tapir i leniwiec; zamiast aniołów są papugi i białe żurawie (których jest pełno nad brzegiem Amazonki). Przed żłóbkiem jest wreszcie wynurzająca się z wody ryba, symbol amazońskich rzek. Stroje Indian, czy dzbany są dokładnie takie same, jakich używa się dzisiaj w indiańskich chatach.
No i największe zaskoczenie – chyba dla dzieci -, że w Amazonii świętego Mikołaja zastępują papugi, które roznoszą prezenty. I właśnie w takiej amazońskiej scenerii rodzi się Pan Jezus.
W centrum miasta światełka rozwieszone są nie na choinkach, ale na palmach. Za to jest Pasterka, i może piękniejsza niż ta „nasza polska”. Przeżyłem ją niezwykle głęboko widząc, jak pośród tutejszej – często skrajnej – biedy rodzi się Boże Syn. O takiej Pasterce pisze w swojej książce W. Cejrowski (zob. Gringo wśród dzikich plemion, s. 176-178). Ja jednak z opowiadań tubylców już wiedziałem, co czeka mnie w tę Świętą Noc Bożego Narodzenia we wspólnocie Indian. Otóż, w miejscowych kościołkach czy kaplicach, często brzydkich i rozwijających się, zbudowanych z kilku desek i przykrytych palmowymi liśćmi, gromadzą się ubodzy Indianie, choć bez świątecznego ubrania i na bosaka, jednak wszyscy radości i rozśpiewani – jak przystało na Latynosów. Wszystko rozpoczyna się głośnym uderzeniem w manguaré – tzn. w ogromne indiańskie tambory służące do komunikowania się między plemionami (używane są w najważniejszych momentach), następnie śpiewają pieśń zwiastującą narodzenie Pana Jezusa. Oni tu naprawdę śpiewają, nie oszczędzają się.
W centrum miasta światełka rozwieszone są nie na choinkach, ale na palmach. Za to jest Pasterka, i może piękniejsza niż ta „nasza polska”. Przeżyłem ją niezwykle głęboko widząc, jak pośród tutejszej – często skrajnej – biedy rodzi się Boże Syn. O takiej Pasterce pisze w swojej książce W. Cejrowski (zob. Gringo wśród dzikich plemion, s. 176-178). Ja jednak z opowiadań tubylców już wiedziałem, co czeka mnie w tę Świętą Noc Bożego Narodzenia we wspólnocie Indian. Otóż, w miejscowych kościołkach czy kaplicach, często brzydkich i rozwijających się, zbudowanych z kilku desek i przykrytych palmowymi liśćmi, gromadzą się ubodzy Indianie, choć bez świątecznego ubrania i na bosaka, jednak wszyscy radości i rozśpiewani – jak przystało na Latynosów. Wszystko rozpoczyna się głośnym uderzeniem w manguaré – tzn. w ogromne indiańskie tambory służące do komunikowania się między plemionami (używane są w najważniejszych momentach), następnie śpiewają pieśń zwiastującą narodzenie Pana Jezusa. Oni tu naprawdę śpiewają, nie oszczędzają się.
Tak wyglądają manguaré, dwa ogromne tambory wydające niesamowity głos. Służą do komunikowania się między plemionami. To swoisty język znany i rozumiany przez Indian. Słyszalny jest do kilkunastu kilometrów. W krótkim czasie informacja może być przekazana do wielu plemion. Uderzenie w manguaré rozpoczyna również Pasterkę. Używane są w najważniejszych momentach (przekaz informacji, zagrożenie, wojna, pożar lub odwiedziny kogoś wielkiego i znaczącego).
W wszyscy głośno śpiewają (to taka nasza Cicha Noc…):
Suena el manguaré
Suenan los tambores al amanecer.
Lindos pajarillos cantan sin cesar
El río coriendo también se alegró.
El Cristo ha nacido trayendo verdad
En choza de pona como buen obrero
En choza de pona como chacarero.
La gente se abraza en la Navidad
Se llevan regalos y cariños mil.
Pero hay tantos los pobres que sufren las penas
No tienen regalos en la Navidad.
Las ollas vacías, triste Navidad
Pidiendo justicia suena el manguaré
Libertad pidiendo suena el manguaré
„Po odśpiewaniu pieśni cały tłum milknie i w kompletnej ciszy robi miejsce przez środek kościoła. Środkiem wchodzi procesja: młoda kobieta w indiańskim stroju, podtrzymywana z jednej strony przez księdza w ornacie, a z drugiej przez młodego mężczyznę. Zazwyczaj jest bardzo słaba, i często słania się na nogach. Doprowadzona do stopni ołtarza siada na nich twarzą do ludzi. W chuście na ręku okrywa małe zawiniątko. To dzieciątko narodzone zaledwie kilka godzin wcześniej”. Dowiedziałem się również, że „to tradycja każdej biednej dzielnicy – na Pasterkę przynosi się noworodka. Bywa, że kilka kobiet konkuruje o ten przywilej i „ścigają się”, która zdążyła urodzić i wydobrzeć na tyle, by iść do kościoła w tę jedną, szczególną noc narodzin Boga. Takiego noworodka chrzci się potem hucznie, w styczniową Niedzielę Chrztu Pańskiego.
Czy to nie piękne Boże Narodzenie w tutejszej biedzie i z biednymi, pośród których rodzi się Bóg? Później „jest Msza św. Inna niż zwykle, bo długa i często przerywana płaczem niemowlęcia. Jak dziecko płacze, kapłan musi przerwać liturgię, a wierni zaczynają śpiewać dzieciątku kolejną kołysankę. Śpiewają szeptem, aby dzieciątko zasnęło. Widok niesamowity: na środku kościoła Indianka karmiąca piersią nowonarodzone dzieciątko, a Indianie śpiewający do białego rana kolędy i kołysanki. Nikt tej nocy nie wraca do domu, nikt nie idzie spać, nikomu się nie śpieszy. Takie oto najprawdziwsze na świecie Jasełka z żywą szopką”. Właśnie takie Boże narodzenie dane mi było przeżyć. Naprawdę było to cudowne przeżycie.
Bożonarodzeniowa noc
Po zakończeniu pasterce rozpoczyna się wspólne świętowanie. Tubylcy żyjący w biedzie, sami potrafią się dzielić tym co mają. Otóż po zakończonej Mszy św. każdy coś dostał: cukier albo ryż, puszkę mleka albo makaron, czy chleb. Cokolwiek by to nie było, było dla nich radością. Wszyscy byli szczęśliwi. Po zakończonej Mszy św. nikt nie wraca do domu, tu się świętuje całą noc na ulicy, przed kościołem i przed domami. Miejscowa wspólnota parafialna przygotowała posiłek dla wszystkich, którzy go potrzebowali. Tej nocy wydaliśmy ok. 200 dań z gorącą kolacją (ryż i kurczak + panteon z masłem i kubek gorącej czekolady). Dla miejscowej ludności, zwłaszcza dla biednych i dzieci, to istna uczta i prawdziwe święta. Po posiłek ustawiają się w kolejce wszyscy. Tej nocy nikt nie pyta ich o wiarę, czy wyznanie: są protestanci i ewangelicy, mormoni i niewierzący. Gorąca kolacja przed kościołem to piękny znak chrześcijańskiej miłości i miłosierdzia wobec potrzebujących. Następnie rozpoczęło się wspólne, uliczne świętowanie. Do białego rana, amazońskie niebo rozświetlały kolorowe fajerwerki, sztuczne ognie. Muzyka i tańce… wszyscy się radowali i cieszyli.
Rano, bardzo wcześnie, we wiosce słychać było jeszcze reszki nocnej muzyki. Z katechetą i jego rodziną poszliśmy do kościoła przygotować Bożonarodzeniową Eucharystię. Nie było najgorzej, kaplica w miarę się wypełniła (przypominam, że nigdy w Boże Narodzenie nie mieli Mszy św., bo nigdy nie było z nimi księdza). Zatem Msza św., w Boże Narodzenie była dla nich nowością. Przyszli. Było sporo dzieci i dorosłych i kilkanaście psów (psy zawsze są w kościele, i bynajmniej nikogo to tutaj nie dziwi). Z wielką radością po kolędowaliśmy. Po zakończonej Mszy św. udałem się do portu, aby wrócić do parafii. Tak oto minęło jedno z wielu Navidad na misjach.
Z Peru – Ks. Jacek Z.
Zapraszam po więcej artykułów tutaj.
Strona Fundacji Pro Spe