Niedzielne słońce w Papui-Nowej Gwinei praży inaczej. Po Mszy Świętej w wiosce Gungurua, gwar modlitwy ustąpił miejsca napiętym szeptom. Pod skromną, drewnianą kaplicą zebrała się starszyzna plemienna. Dyskutowali zawzięcie w swoim lokalnym języku, a ich gesty zdradzały wagę problemu. Choć nie rozumiałem ani słowa, czułem, że w powietrzu wisi coś więcej niż tylko wilgoć dżungli. Dopiero po kilku dniach dotarły do mnie szczegóły tej narady, odsłaniając fascynujący i brutalny obraz lokalnego poczucia sprawiedliwości.

Dług krwi i porwane autobusy

Punktem zapalnym okazała się tragedia, która wydarzyła się w sąsiedniej wiosce. Podczas jednej z hucznie i, jak to w Papui bywa, suto zakrapianych uroczystości plemiennych, pokłóciło się dwóch nauczycieli. Spór eskalował do tego stopnia, że jeden z nich pchnął drugiego nożem, zabijając go na miejscu.

Rodzina zabitego, zgodnie z prastarym prawem zwyczajowym, zażądała od klanu zabójcy rekompensaty (compensation) – wysokiej kwoty mającej na celu wyrównanie straty i zapobieżenie dalszemu rozlewowi krwi. Czas jednak mijał, a pieniądze nie wpływały. W takich sprawach papuaska policja jest zazwyczaj bezradna lub po prostu nie interweniuje, pozostawiając rozwiązanie konfliktu społecznościom plemiennym. Klan zabójcy zwlekał, licząc być może, że sprawa rozejdzie się po kościach.

Moi parafianie z Gungurua, głęboko związani z rodziną ofiary, postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Tamtej niedzieli przyszli na Eucharystię, by prosić Boga o pomoc. Wtedy jeszcze nie znałem ich intencji. Dziś rozumiem, że nie modlili się o cudowne rozwiązanie, ale raczej o Boże błogosławieństwo dla planu, który już kiełkował w ich głowach – planu zgodnego z ich poczuciem honoru i sprawiedliwości.

Tuż po naradzie starszyzna wydała rozkaz. Kilku młodych, silnych mężczyzn, uzbrojonych w maczety, wyruszyło do miasteczka Minj, gdzie mieszkał zabójca. Krążyła plotka, że jego rodzina dorobiła się majątku na transporcie i posiada kilka autobusów kursujących między miastami. Wojownicy z Gungurua zaczaili się przy tzw. highwayu – głównej, wyboistej arterii kraju. Zatrzymali trzy przypadkowe pojazdy, przystawili kierowcom maczety do gardeł i, wypuściwszy wolno pasażerów, uprowadzili autobusy. Miały one stanowić zastaw do czasu spłaty długu krwi.

Następnego dnia do Gungurua zajechała policja. Jednak ich interwencja zakończyła się komiczną klęską. Samochody funkcjonariuszy zostały ostrzelane z łuków, a oni sami, widząc determinację mieszkańców, otrzymali „pozwolenie na ucieczkę”, z którego skwapliwie skorzystali.

Najbardziej ironiczny w całej tej historii jest jednak fakt, że w ferworze walki wojownicy porwali… nie te autobusy. Zamiast pojazdów należących do rodziny zabójcy, ich łupem padły autobusy zupełnie innej firmy. Mimo to, cel został osiągnięty. Wiadomość o akcji rozeszła się błyskawicznie. Zabójca z Minj otrzymał jasny sygnał, że jego klan nie może czuć się bezpiecznie. Jego autobusy, te prawdziwe, od tamtej pory z pewnością kursują z uzbrojoną ochroną.

Prawo dżungli, prawo klanu

Historie takie jak ta są dla misjonarza w Papui-Nowej Gwinei niemal codziennością. A to ktoś komuś spali chatę w odwecie za kradzież świni, a to przetnie wąż doprowadzający wodę do sąsiedniej wioski, a to publicznie obrazi czyjąś żonę na targu. W świecie, gdzie oficjalny system prawny – policja i sądy – jest odległy, skorumpowany i często bezradny wobec lokalnych układów, społeczności rządzą się własnymi, niepisanymi prawami.

Gdy dochodzi do sporu, zbiera się tzw. sąd plemienny. To nieformalne zgromadzenie starszyzny i najbardziej szanowanych członków społeczności, którzy wysłuchują obu stron. Jego celem nie jest tyle ukaranie winnego w naszym, zachodnim rozumieniu, co przywrócenie harmonii w klanie i ustalenie sprawiedliwej rekompensaty. Jeśli jednak taki sąd zawiedzie lub jego werdykt jest ignorowany, starszyzna plemienna nierzadko daje ciche przyzwolenie na rozwiązanie konfliktu siłą.

O tym, jak zderzają się te dwa światy – papuaski i zachodni – i jak nieprzewidywalne bywają skutki tego zderzenia, świadczy historia opowiedziana mi przez innego polskiego misjonarza. Został on oskarżony przez jednego z mieszkańców o publiczną obrazę, choć najprawdopodobniej po prostu wytknął mu kłamstwo lub drobną kradzież. Sprawa była poważna – zwołano sąd plemienny, a dla misjonarza przygotowano już nawet chatę, która miała pełnić rolę aresztu.

Misjonarz, wiedząc, że merytoryczna dyskusja jest z góry przegrana, postawił wszystko na jedną kartę. Podczas rozprawy, otoczony przez sędziwych, bosych sędziów, wyjął swój paszport Unii Europejskiej. Pokazując go starszyźnie, oświadczył z kamienną twarzą, że jest obywatelem potężnego sojuszu i jakiekolwiek niesprawiedliwe potraktowanie go spowoduje interwencję wojsk NATO w celu przeprowadzenia misji ratunkowej.

Dla ludzi, dla których największą siłą jest klan i solidarność rodowa, wizja desantu „klanu NATO” była niewyobrażalna i przerażająca. Na dźwięk nieznanego, ale potężnie brzmiącego słowa, sędziowie momentalnie stracili rezon. Rozprawa zakończyła się natychmiast, a oskarżenia zostały wycofane.

W Papui-Nowej Gwinei sprawiedliwość ma wiele twarzy. Czasem przybiera formę plemiennej ugody, czasem desperackiej akcji z maczetą w ręku, a czasem… komicznego blefu z paszportem w tle. To świat, w którym wiara chrześcijańska splata się z prastarymi wierzeniami, a intencja mszalna może być prośbą o pomyślność w odzyskaniu długu krwi. Bo choć sąd sądem, to sprawiedliwość – w rozumieniu Papuasów – musi być po ich stronie.